Dawid Blilowski: Paradoksalnie masz więcej pracy po zakończeniu kariery, niż w jej trakcie?
Konrad Niedzwiedzki: Jeśli chodzi o zaangażowanie czasowe, to zdecydowanie teraz mam więcej pracy. W sporcie to jest raczej 5-6 godzin dziennie. Do tego fajnie rozdzielone – obiadem lub odpoczynkiem. Teraz zdarzają się dni, gdy wychodzę przed siódmą, a wracam po 21. A tak standardowo pracuję osiem godzin dziennie.
Nie chciałoby się wrócić na lód?
Nie, zupełnie mnie do tego nie ciągnie. Nawet jak byliśmy w Inzell, spotkać się i przekazać zawodnikom kilka rzeczy i byłem blisko lodu, nie pociągnęło mnie do tego, żeby na niego wejść. Od jakiegoś czasu się do tego przygotowywałem i dałem sobie wybór – albo po igrzyskach będę bardzo dobrze jeździł, albo poziom będzie niezadowalający i dam sobie spokój. Moje życie płynie dalej. Szukam nowych wyzwań, tym razem poza lodem. Tak się stało, że los w dalszym ciągu wiąże mnie z łyżwami, więc jest to pewna kontynuacja.
Oprócz łyżwiarstwa coś jeszcze planujesz robić?
Nie ma już czasu na dodatkowe rzeczy. Mam zaplanowane kilka szkoleń, które będą pomocne przy nowym zajęciu. Myślę nad studiami podyplomowymi, ale jest to kwestia do przemyślenia. Wymyśliłem sobie MBA, ale nie wiem czy to dobry moment. Nie jestem pewien czy będę w stanie się zaangażować na odpowiednim poziomie.
Całe życie jesteś związany z łyżwiarstwem. Masz od tego jakąś odskocznię?
Staram się cały czas ruszać. Cały czas chodzę na siłownię. Nie chcę zatracić tego, co wypracowałem ze swoim ciałem przez wiele lat. Mam też więcej czasu na weekendowe wypady – czy to nad jezioro czy gdzieś do Zakopanego. Staram się tam łapać energię do późniejszej pracy. Takie wypady są dla mnie świetną odskocznią. W łyżwiarstwie żyło się z obozu na obóz, a teraz od poniedziałku do piątku – w sobotę i niedzielę najczęściej mam wolne, czego nie doświadczyłem w sporcie.
Wspomniałeś, że zakończenie kariery uzależniałeś od wyników. Chodziło konkretnie o start w Pjongczangu?
Tak, tylko i wyłącznie. To był mój docelowy start, do którego się przygotowywałem. Poświęciłem sporo – sam powrót do ścigania po wypadku, później dwa lata spędzone w Holandii. Wszystko podporządkowałem pod igrzyska olimpijskie.
Czemu wyjechałeś do Holandii?
W Holandii szukałem spokoju, który był mi potrzebny i rzeczywiście go znalazłem. Pomimo wypadku to był czas, który świetnie wspominam.
Mimo to nie dał Ci takiego rezultatu, jaki chciałeś…
Start na igrzyskach to nie tylko przygotowania. Złożyło się na niego wiele czynników, których nie chcę roztrząsać. Żeby była jasność – biorę na siebie stuprocentową odpowiedzialność za ten wynik. Decyzja o wyjeździe do Holandii również była tylko i wyłącznie moja.
Nie chciałeś jeszcze powalczyć?
Chciałem być w porządku ze sobą i ze sponsorami, którzy ufali mi wiele lat. Osiągnąłem sporo bardzo wartościowych rezultatów, ale to, co pojechałem w Pjongczangu nie dało mi nadziei na dalsze kontynuowanie kariery. Trzeba przyznać, że mam już słuszny wiek, przeszedłem kilka kontuzji. Nie widziałem sensu na kontynuację.
Kiedy postanowiłeś, że to od Pjongczangu będzie zależało czy będziesz dalej jeździł?
W momencie, gdy odszedłem z kadry i poszedłem do Holandii. Wtedy mieliśmy też gorszy okres w drużynie, atmosfera była napięta, a ja postanowiłem poszukać spokoju i przygotować się do igrzysk. W Holandii miałem bardzo profesjonalne przygotowanie. O ile w każdym sezonie znajdowałem u siebie rzecz, którą mógłbym poprawić, o tyle w sezonie olimpijskim nie było nic takiego. Wtedy pomyślałem sobie, że jeśli to nie da mi wyniku, to już nic więcej nie zdziałam. Marzył mi się dobry wynik z drużyną, ale też świetny indywidualny występ. To się nie udało.
Drużynie nie udało się nawet zakwalifikować na igrzyska. Choć przez wiele lat jeździliście w trójkę. Nie było nikogo, kto by któregoś z Was zmienił?
Nie mieliśmy na to wpływu. Żaden z nas nie trzymał się kurczowo drużyny, bo były Puchary, gdzie trzeba było jechać 1500 metrów i drużynę jednego dnia. Fajnie byłoby, gdyby ktoś inny, kto nie jedzie akurat tego dnia, przyszedł do drużyny. Ale nie było takiego zawodnika. A my zawsze musieliśmy się kwalifikować – albo walczyliśmy o czas, albo o punkty kwalifikacyjne. Nie było czasu na próby, żeby kogoś nowego przetestować. Byliśmy najlepsi, naszą renomę zbudowały medale mistrzostw świata i igrzysk, więc jeździliśmy cały czas.
Zabrakło tych zmienników w kwalifikacjach do igrzysk w Pjongczangu?
Zbyszek miał na początku sezonu kontuzję i wtedy zabrakło tej rezerwy. Mimo to ciężko dywagować, czy ktoś inny pojechałby lepiej. Razem dużo przejechaliśmy, świetnie się dogadywaliśmy. Kiedy ktoś miał jechać za jednego z nas, to zwykle nikt się specjalnie nie wyrywał. To bardzo trudny bieg. Łatwo jest zostać z tyłu. Nikt się nie starał o to, żeby któregoś z nas zamienić.
Taki bieg wiąże się nie tylko z wysiłkiem, ale też sporą odpowiedzialnością.
Zdecydowanie. I nie było kogoś, kto mógł nas zastąpić. Był Adrian Wielgat, który fajnie przejechał bieg, gdy byłem kontuzjowany. Ale poza tym nie było żadnego dobrego czasu przejechanego w innym składzie, niż Zbyszek Bródka, Janek Szymański i ja.
W takim składzie zdobyliście też medal w Soczi. Było to dla Was wtedy zaskoczenie?
Byłoby, gdybyśmy rok wcześniej nie zdobyli medalu mistrzostw świata. Poza tym sezon wcześniej nawet wygraliśmy raz, na zawodach w Inzell. A to nie jest łatwa rzecz. Byliśmy w mega formie, jeździliśmy na granicach swoich możliwości. Do tego już nigdy później się nawet nie zbliżyliśmy. Lata 2013-2014 były dla nas zdecydowanie najlepsze.
Ale bycie w formie to jedno. Trzeba jeszcze przejechać ten jeden, kluczowy raz.
Presja była, nerwy przeogromne. A ja jeszcze jechałem wtedy mając kontuzję. Na szczęście nie wiedziałem co mi jest, bo takie rzeczy na USG nie wychodzą. Gdybym wiedział, że mam w 30 procentach urwany przywodziciel długi, to zapewne bym spanikował. A tak… USG nic nie wykazało, popracowałem z fizjoterapeutą i ostatecznie wystartowałem.
Wywalczyłeś olimpijski medal, będąc nieświadomym kontuzji?
Tak. Jechałem z bólem, czułem, że coś się naderwało albo mam jakiś skurcz, ale nie wiedziałem co mi jest. I całe szczęście, bo mózg ma wielki wpływ na ciało. Czasem im mniej się wie, tym lepiej.
Jak się dowiedziałeś co Ci tak naprawdę jest?
Dopiero w 30 marca poszedłem na rezonans i tam wszystko wyszło. Przez to, że dalej startowałem z taką kontuzją, a wygrałem przecież nawet 500 metrów na wielobojowych mistrzostwach świata, to mięsień się obkurczył i „żył własnym życiem”. Trzeba to było albo szyć, albo rehabilitować. Wtedy zajęła się mną Natalia Mrozińska, nasza fizjoterapeutka, która uratowała mnie z tego problemu.
Okres poolimpijski był pechowy dla całej waszej trójki. U Ciebie przyszedł też groźny wypadek. Dziś uśmiechasz się na to wspomnienie, ale wtedy było chyba ciężko.
Zdecydowanie. Rehabilitowałem mięsień przywodziciela, później miałem przepuklinę, później zerwałem drugiego przywodziciela. Zwieńczeniem tego wszystkiego był wypadek w Holandii. To był pierwszy dzień zgrupowania, na które pojechałem. I to podczas ćwiczeń indywidualnych, bo właściwe zebranie całą grupą mieliśmy dopiero następnego dnia. Może to dziwnie zabrzmi, ale uważam, że i tak miałem więcej szczęścia, niż pecha. Na skórze po zderzeniu z kombajnem miałem tylko lekkie otarcia, a w środku miałem wyłamaną prawie całą lewą część – łopatkę, żebra, odmę płucną.
Jak doszło do tego zderzenia?
To był trening powtórzeniowy – coraz intensywniejsze bloki. Jedzie się na rowerze, w dużej części patrząc w zegarek. Było rondo, lekko zalesione z jednej strony. Wjeżdżając popatrzyłem w prawo i lewo. Ale jechałem wtedy 40km/h i nie zauważyłem kombajnu, który był prawdopodobnie za tą zalesioną częścią. Gdy przejechałem przez rondo i podniosłem głowę do góry, on był tuż przede mną. Wykonałem tylko krótki ruch w prawo i leżałem na ziemi.
Jaka była pierwsza reakcja?
Na początku pomyślałem, że przecież tyle razy się przewracałem i nic się nie działo – teraz też leżę, żyję i to nic takiego. Ale jak położyłem rękę po lewej stronie i zrobiłem wdech, poczułem że żebra mi zagrały. Poczułem też, że nie mogę ruszyć ręką. To niesamowite, że w jednym momencie jest się mega sprawnym, w super formie fizycznej, a sekundę później nie można ruszyć ręką. Wtedy uświadomiłem sobie, że „się skasowałem”. Potem jechałem karetką i słyszałem, co mówili lekarze. Dość dobrze mówię po holendersku i rozumiałem, że mam złamane żebra, że nie mogę lecieć helikopterem, bo problemy z płucami. Padł na mnie blady strach, bo nie wiedziałem, co się z tym wiąże. Od razu miałem w głowie, że po lewej stronie jest też przecież serce, trzustka i być może coś jeszcze jest nie tak, a ja tego nie czuję.
Co w takiej chwili zrobiłeś?
Wziąłem telefon i zadzwoniłem do Kasi, żeby przyjechała. Powiedziałem jej, że tym razem to nie taki normalny wypadek. Mówię jej: przyjedź, bo czuję, że przede mną ciężki okres, a ja nie chcę być sam.
Niektórzy po wypadku wróżyli Ci, że nie wrócisz już do startów. Tymczasem nie minęło pół roku, a byłeś na lodzie.
Zwykle jestem odpowiedzialny i bardzo ostrożny – przynajmniej w porównaniu z moją grupą holenderską, która ryzykuje na każdym kroku. W taki sam nieprawdopodobny sposób, w jaki przytrafił mi się ten wypadek, później wróciłem do ścigania. Z każdym, z kim rozmawiałem, to mówił, że w jeśli w grudniu wejdę na lód, a w marcu zacznę się ścigać, to będzie super. Być może powinienem rzeczywiście dać sobie więcej czasu. Ale chciałem wrócić jak najszybciej i robiłem wszystko, żeby to nastąpiło. Niewiele osób wie, ale już 25 lipca byłem na lodzie. Niecałe dwa miesiące po wypadku. Było to takie „macanie” lodu, bo nie byłem w stanie nic innego zrobić, ale bardzo chciałem tam wejść. A dzień wcześniej jechałem na rowerze. Stwierdziłem, że im szybciej pokonam te traumę, tym lepiej. Wróciłem więc bardzo szybko. Być może za szybko. Później miałem przez to szereg problemów, m.in. z krwią, która była cienka jak woda, przez co regeneracja była gorsza, często łapałem choroby. Mój organizm był po prostu zmęczony mechanizmem rehabilitacyjnym i całym powrotem.
Jak wyglądała rehabilitacja?
Najczęściej trzygodzinne sesje ćwiczeniowe plus treningi. To było dla mnie bardzo trudne. Najcięższy trening, jaki miałem, był łatwiejszy od tej rehabilitacji.
A niedługo po powrocie do treningów zaczął się okres przygotowań do igrzysk.
Po sezonie dałem sobie czas na oddech. Nawet pojechaliśmy wtedy z Kasią na wakacje. To był trudny rok dla mnie. Nadal uważam, że otarłem się o śmierć, bo jeśli kilka centymetrów w lewo uderzyłby mnie kombajn, ucierpiałyby nie tylko żebra i klatka piersiowa, ale też klatka piersiowa i serce. Wtedy naprawdę się zregenerowałem, przestałem chorować.
Jaki był priorytet w przygotowaniach na igrzyska?
Stawialiśmy na drużynę. To ona zawsze była dla mnie priorytetem. Choć po przygotowaniach, które nam się skomplikowały przez kontuzję i po mass starcie, który przejechałem bardzo dobre, stwierdziłem, że wezmę mass start jako plan C. Planem A i B były oczywiście starty w drużynie i indywidualne na 1500 i 1000 metrów. Już wtedy byłem świadomy, że drużyna może mieć problem z uzyskaniem kwalifikacji. Już na pierwszym Pucharze Świata zostawiliśmy Zbyszka z tyłu. Chciałem mieć jakiś dodatkowy start, w którym mogłem sprawić niespodziankę.
Skąd wzięła się w ogóle myśl o mass starcie? Wcześniej raczej nie jeździłeś takich wyścigów.
Nie było planu, żebym jechał mass start nawet na Mistrzostwach Polski. Ale miałem dwa złote medale, więc stwierdziłem, że chcę spróbować „ustrzelić hat-tricka”. Wystartowałem i wygrałem. Wtedy do mnie doszło, że może to jest to? Mam wytrzymałość, szybkość. Brakowało mi taktyki. Zawsze, nawet na rolkach, byłem w tym słaby. Ale jak już wygrałem MP, to spróbowałem też na Pucharze Świata. Ale mając tyle dystansów, kwalifikacje były bardzo trudne. Mimo to na igrzyskach chciałem mieć jak najwięcej szans.
Czułeś się przeciążony takim systemem kwalifikacyjnym?
Nie mogę powiedzieć, że te Puchary Świata nie kosztowały mnie dużo sił. Przy najważniejszych pucharach, w SLC i Calgary, podchodziłem do tego już inaczej. Biegłem po pierwsze punkty na mass starcie, a potem odpuszczałem, żeby mieć energię. Jeśli chodzi o to, „zabiły” mnie mistrzostwa Europy. Nie spodziewałem się, że wyjście na rower w grudniu będzie tak męczące. Później w Kołomnie każdy z nas jechał, jakby w nie swoich butach.
Dlaczego nie odpuściliście mistrzostw Europy?
ISU w sezonie olimpijskim zmienia formułę ME. To już nie wieloboje, które odpuszczałem, ale dystanse. Liczyłem na to, że powalczę o medal i przed Igrzyskami zbuduję pewność siebie. Ale poszło bardzo słabo.
Miejsce też nie było najlepsze – długa podróż na wschód.
Tak, to dość daleko. Nie ma bezpośredniego lotu, poza tym dwugodzinna zmiana czasu, która czasem daje w kość bardziej, niż osiem godzin. Przekłada się to na niewyspanie i tego typu problemy.
A potem przyszły igrzyska olimpijskie. Tam wystartowałeś m.in. we wspomnianym mass starcie. To zupełnie inny rodzaj jazdy. Taktykę układa się inaczej?
Nie miałem żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o taktykę na mass start. Dopiero po mistrzostwach Polski zacząłem oglądać filmiki jak to się rozgrywa na pucharach. Czasem to loteria – nie wygrywa najlepszy, a ten, kto zaatakuje w dobrym momencie. Liczyłem na to pod kątem igrzysk. Miałem nadzieję, że znajdę się w dobrym miejscu w dobrym czasie. Wiedziałem, że mam moc i wytrzymałość. Brakowało mi jedynie zmysłu.
To Cię zgubiło?
Myślę, że tak. Wydawało mi się, że mam punkt i w półfinale to starczy. A bieg ułożył się inaczej i… wyszło jak wyszło. Byłbym tam 2 centymetry dalej, miałbym punkt więcej i bym awansował.
Między półfinałem a finałem jest ogromna różnica. W półfinale musisz wygrywać lotne finisze. W finale – nie możesz.
Jeśli chcesz zdobyć medal, rzeczywiście tak jest. W półfinale najlepiej wygrać lotny finisz i awans jest już praktycznie pewny. W finale te punkty nic nie dają. Medale zdobywają ci, którzy są najszybsi na „kresce”. To specyficzna konkurencja.
Mass start to jedna z dwóch konkurencji, w której jeździ się jeden za drugim. Drugą jest bieg drużynowy. Szczerze mówiąc bardziej, niż tego że zobaczę Cię w mass starcie nie spodziewałem się tego, że nie zobaczę Cię w drużynie. Zakładaliście w ogóle taki scenariusz, że możecie nie awansować na igrzyska?
Nasza siła zawsze polegała na tym, że byliśmy równi – mieliśmy podobny krok związany z podobnym wzrostem i proporcjami. Wiedzieliśmy, że wszyscy musimy być w mega formie, żeby powtórzyć sukces z Soczi. Tego nie było. Pomimo, że Janek Szymański był naprawdę mocny i w Salt Lake City ciągnął nas jak odkurzacz, to na mecie liczy się czas trzeciego. A u nas tej mocy zabrakło.
Po ostatnim Pucharze Świata było sporo liczenia. Weszły Stany Zjednoczone, które w „generalce” były za Wami. Weszli dzięki temu, że byli lepsi w rankingu czasowym.
Gdy przejechali ten czas, już wiedzieliśmy, że będzie bardzo trudno. Musieliśmy poprawić rekord Polski o dwie sekundy. W naszej ówczesnej dyspozycji było to nierealne.
To fair, że obok rankingu punktowego liczą się też czasy? Z góry wiadomo, że najlepsze można wykręcić tylko na dwóch torach – w USA i Kanadzie.
Jest fair. Jeśli ktoś jest równy i mocny, nazbiera odpowiednią liczbę punktów, żeby wejść z generalki. A na tym najszybszym lodzie nie każdy potrafi jeździć. Wielu zawodników ma z tym problem. Akurat w tym przypadku zyskali Amerykanie, bo to są ich warunki, w których jeżdżą na co dzień. Ale my jako Europejczycy powinniśmy odpowiedzieć dobrą dyspozycją na torach w Europie. A jednak nie udało nam się zdobyć tylu punktów, ilu potrzebowaliśmy.
Przed igrzyskami sporo mówiło się o tym, że Nowozelandczycy mogą zrezygnować. To było w ogóle realne?
Blisko przyglądaliśmy się przepisom. Żeby jechać bieg drużynowy każdy z zawodników musiał startować również indywidualnie. Jeden z nich nie wystartował, ale… zgłosili go do zawodów. Potem go wycofali, ale miał zaliczony ten warunek.
Ostatecznie wysoko zaszli.
Peter Michael robił bardzo dobrą robotę. Bieg drużynowy na igrzyskach stał na kosmicznym poziomie. Nawet jak byśmy tam byli, nic byśmy nie zwojowali. Nie zrobiliśmy żadnego kroku wprzód w porównaniu do Soczi, a oni – kolosalny. W każdej z tych drużyn był ktoś nowy, a u nas nie. Do tego mieliśmy kontuzjowanego Zbyszka Bródkę. A alternatywy jeśli chodzi o zmiennika nie było.
A indywidualnie? Z perspektywy czasu uważasz, że mogłeś wywalczyć w Pjongczangu coś więcej?
Liczyłem na dużo lepszy start na 1500 metrów. Robiłem bardzo dużo specjalistycznych treningów pod kątem różnych torów. I na treningach wypadałem naprawdę obiecująco. Nie zagrało dużo rzeczy. Nie jestem w stanie powiedzieć z czym było to związane. Być może po prostu tak miało być, żebym mógł odejść i zacząć robić coś innego. Jakbym skończył wyżej, może ciągnęło by mnie do tego, żeby jeszcze spróbować. A tu zaliczyłem dzwona i miałem świetne okoliczności, aby skończyć karierę – odpowiedni wiek, kontuzjogenność i sukces z Soczi, który powodował, że nie miałem parcia, żeby za wszelką cenę coś osiągnąć.
Czujesz się spełniony jako zawodnik?
Zdecydowanie. Mam medal z każdej imprezy. Co prawda z kilku tylko z drużyny, ale… no nie bądźmy wybredni. Życzę każdemu, żeby mógł się pochwalić takimi wynikami. Cieszę się też, że spędziłem trochę czasu w Holandii. Dużo się tam nauczyłem, nie tylko jeśli chodzi o treningi. Umiem choćby język holenderski, który przydaje mi się w nowej pracy. Pomocne są też kontakty, które tam zdobyłem. Patrzę na swoją karierę z uśmiechem i ciepłem w sercu.
Ten okres treningów w Holandii to najlepszy okres w karierze?
Nie wiem, ale na pewno jeden z najprzyjemniejszych.
Jak zapadła decyzja, żeby tam wyjechać i spędzić tam sporą część życia?
W 2017 roku w ogóle przeniosłem się do Holandii. Miałem swój pokój i normalnie tam funkcjonowałem. W Polsce bywałem epizodycznie. Jak tam trafiłem? Gdy w Polsce nie wszystko zagrało tak, jakbym chciał i atmosfera była napięta, potrzebowałem spokoju. Propozycję dostałem od trenera, z którym już wcześniej współpracowałem – również w Holandii – przed igrzyskami w Soczi. To był rok 2015. Wtedy ją odrzuciłem, bo bardzo dobrze układało mi się z trenerem Kmiecikiem. Rok później jednak zmieniłem zdanie. Chciałem spróbować w Holandii.
Wyjeżdżałeś w nieznane?
Przeciwnie – znałem tam wielu zawodników. A znając holenderski zostałem przyjęty niemal jak swój. Byłem tam traktowany bardzo dobrze, jako doświadczony zawodnik. Idąc tam miałem już markę i odpowiedni poziom.
Jak się trenuje w holenderskich warunkach?
Jak przechodziłem do Holandii, w Polsce był dopiero pomysł na budowę krytej hali. A tam oddali właśnie nowy Thialf. Mieszkałem kilka kilometrów od hali – mogłem do niej jeździć na rowerze. Wszystko było zaplanowane i zorganizowane jak trzeba – od ubrań po rower, samochód, suplementy i wszystko, co można sobie wymyśleć. Zgrupowania też w fajnych miejscach, na hali w Thialf zawsze świetny lód. Wszystko czytelne, jasne, zaplanowane.
Nie trenowałeś razem z chłopakami. To się nie odbiło na zgraniu w drużynie?
Myślę, że nie. Dokładnie to samo przechodziliśmy przed Soczi. Program był ustalony między trenerem holenderskim a trenerem kadry. Tam też ćwiczyłem elementy pod bieg drużynowy. Poza tym znaliśmy się jak łyse konie. Moglibyśmy jeździć ze sobą z zamkniętymi oczami. Brak zgrania na pewno nie był problemem. Była nim nasza forma.
Rozmawiał: Dawid Brilowski