Luiza Złotkowska, dokładnie 10 lat po wywalczeniu olimpijskiego medalu w Vancouver, podjęła decyzję o zakończeniu kariery. O swojej bogatej karierze opowiedziała w poniższej rozmowie. Dziękujemy za wszystkie sukcesy i dumę, jaką przyniosła Polsce – w tym przede wszystkim za dwa medale olimpijskie, medale mistrzostw świata – wkład w historię polskiego łyżwiarstwa szybkiego.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z łyżwiarstwem?
Swoje pierwsze kroki stawiałam na płozach saneczkowych przyczepianych na plastikowe zapinki do buta – takiego zwykłego, do chodzenia. Rozwinęłam się jeżdżąc z dziadkiem, już posiadając łyżwy – figurówki, na zamarzniętych Gliniankach. Byłam chyba całkiem niezła. Potem poszłam do podstawówki. W drugiej klasie na boisku szkolnym wylano lodowisko, na którym jeździłam na swoich figurówkach. Zauważył mnie nauczyciel wychowania fizycznego, Krzysztof Filipiak, i zapytał, czy bym chciała jechać na trening na panczeny. Nie wiedziałam co to panczeny, ale trening był w Warszawie, co dla kilkuletniej dziewczynki z podwarszawskiej miejscowości było dość atrakcyjne, więc się zgodziłam.
I w ten sposób znalazłaś się na treningu. Spodobało się?
Ten pierwszy raz był trudny. Po powrocie powiedziałam, że ja tam nie wracam (śmiech). Było zimno, padał śnieg, wiał wiatr. A ja miałam poobijane kolana i nadgarstki. W trakcie tego pierwszego treningu, trwającego godzinę, przejechałam dwa i pół okrążenia, czyli kilometr. Dziś mój rekord życiowy na tym dystansie to 1:15,46. Musiałam trenować 20 lat, by wypracować taki wynik.
Jak wyglądała codzienność? Mama musiała Cię nieraz zmuszać do pójścia na trening?
Mimo pierwszych doświadczeń mama nigdy nie musiała mnie do niczego zmuszać ani motywować. Nikt nie ciągał mnie na siłę. Chodziłam do szkoły z dwoma plecakami – jednym z książkami, drugim z łyżwami. Od razu po szkole jeździłam na treningi – około 19. czy 20. wracałam do domu, odrabiałam lekcje i szłam spać. Tak wyglądały moje całe dnie.
Kariera nabrała tempa, gdy w wieku 14 lat wyjechałaś do szkoły do Zakopanego. Jak wspominasz tamten okres?
Miałam tam fantastyczną opiekę. Przez wiele lat moim trenerem był tam Marek Pandyra, a potem trenowałam z nim też po zakończeniu liceum. Cudowny człowiek, który był nie tylko trenerem, ale także świetnym wychowawcą. Nasze relacje nie ograniczały się do tego, że przychodził na trening i mówił co mam zrobić. Okres dorastania jest trudny, a ja miałam manię odchudzania się. I trener Marek jadał ze mną obiady w szkole – na jednej przerwie jedliśmy razem zupę, a na kolejnej drugie danie. W ten sposób pilnował, żebym się właściwie odżywiała.
Z Zakopanego zaczęłaś wyjeżdżać na pierwsze zawody międzynarodowe. Który moment uważasz za przełomowy?
Nie było momentu, który odwróciłby coś o 180 stopni. Ale z pewnością bardzo ważnym było powołanie do życia kadry kobiet w łyżwiarstwie szybkim. Trenerką została Ewa Białkowska. Nasze pierwsze zgrupowanie odbyło się w jej rodzinnym Elblągu. Mieszkałyśmy w szkole, spałyśmy na materacach w salach lekcyjnych. To zgrupowanie zaczęło się od tak przejmującej, motywującej przemowy Ewy Białkowskiej, że do dziś gdzieś mi dźwięczy w uszach. Powiedziała m.in. do Natalii Czerwonki i mnie: jesteście po to, by zmienić oblicze polskiego łyżwiarstwa.
I się zaczęło… Choć łatwo nie miałyście.
To były zupełnie inne czasy. Teraz idzie się do kadry narodowej i na dzień dobry dostaje się stroje, kostiumy, całą kolekcję reprezentacyjną i sprzęt. Ja swoje pierwsze buty – pierwsze odlewy na łyżwy – kupiłam sobie sama. Co więcej, to buty, w których zdobyłam medal olimpijski.
Co to za buty?
To były Scotty – kanadyjskie, czarne, matowe. Zażyczyłam sobie na nich flagę Polski i napis „Poland”. Kluczowa była flaga. Czułam się dzięki niej jak reprezentant kraju. Chciałam pokazywać swoją polskość – to było dla mnie bardzo ważne.
Wspomniałaś o igrzyskach w Vancouver. Jaka panowała atmosfera przed startem w drużynie? Mało kto w was wierzył.
Zacznijmy od tego, że na tych igrzyskach poszło nam beznadziejnie indywidualnie. Zajmowałyśmy pozycje skrajnie końcowe. Przyszła Ewa Białkowska i powiedziała: dziewczyny, jest bardzo źle. W Polsce wszyscy powiesili na was psy. Jeśli chcecie uratować swój honor i wrócić do kraju w lepszych nastrojach, to musicie wygrać chociaż jakiś jeden wyścig.
Przemowa zadziałała. W ćwierćfinale z Rosjankami byłyście świetne.
Wystartowałyśmy i jechałyśmy to, co mogłyśmy najlepiej. Byłyśmy naprawdę dobrze przygotowane do igrzysk – w startach indywidualnych po prostu zjadła nas chyba trema. Stanęłyśmy na starcie biegu drużynowego, przejechałyśmy bardzo równe rundy. Myślę, że kluczowa była tu zmiana ustawienia jazdy. Zaczynała Kasia Woźniak, druga była Kasia Bachleda, a ja na ostatniej zmianie, na której mogłam wykazać się dobrą wytrzymałością. Przed Igrzyskami nigdy nie próbowałyśmy tego ustawienia.
W ten sposób Rosjanki sensacyjnie odpadły. W ćwierćfinale z rywalizacją pożegnały się też Holenderki…
Nie miały szczęścia do biegu drużynowego. W ogóle Holendrzy dopiero od niedawna zaczęli to ćwiczyć. Wcześniej myśleli, że jak się postawi na lodzie świetnych indywidualnie zawodników, to będą dobrą drużyną. A tak nie jest. Najlepsze drużyny to zgrane drużyny – my byłyśmy bardzo zgrane, wszystkie byłyśmy dobre i nie było nikogo, na kogo trzeba by spoglądać, czy aby nie został.
Więc co musi mieć w sobie łyżwiarka, by jeździć w drużynie?
Musi być zdeterminowana. A do tego bardzo ambitna. U nas chyba każda chciała pokazać się w drużynie z jak najlepszej strony, każda miała inne atuty, co w rezultacie dało dobry wynik. No i wspólny cel. My indywidualnie nie zdobywałyśmy medali, ale mogłyśmy na to liczyć w drużynie.
Wy wtedy potrafiłyście przełożyć cel drużyny nad własny.
Tak, to bardzo ważne. Przez te wszystkie lata byłyśmy czterema bardzo różnymi od siebie kobietami – indywidualnościami. Każda z nas miała swoje ambicje, swoje życie, swój styl bycia, ale niezależnie od tego, co działo się poza lodowiskiem, na starcie stawałyśmy jako drużyna i przekładałyśmy starty ponad nasze osobiste relacje.
O mało nie weszłyście do finału. W półfinale z Japonkami przegrałyście minimalnie.
Nie brałyśmy medali w ciemno i nie rozdawałyśmy ich przed wyścigami. Ale przegrana o 19 setnych sekundy jest minimalna. Żałowałyśmy, ale nie było czasu na rozmyślanie czy rozpaczanie po takim wyścigu. Za chwilę miałyśmy jechać o brąz.
W nim Amerykanki. Jakie uczucia towarzyszyły temu biegowi?
My i tak w tamtym momencie byłyśmy wygranymi – ledwo się zakwalifikowałyśmy, a już byłyśmy w czołowej czwórce. Nie miałyśmy nic do stracenia, a bardzo dużo do zyskania. Robiłyśmy swoje, a inne drużyny patrzyły na nas ze zdziwieniem. Co kluczowe – nie zgubiłyśmy żadnej zawodniczki, a na metę wjeżdżałyśmy nawet nie jedna za drugą, a ławą – w jednym momencie. Byłyśmy po prostu bardzo zgrane. Być może emocje były takie, że nie pamiętam tych myśli, które chodziły mi po głowie przed biegiem. Na pewno nerwy były ogromne, ale trzeba było po prostu przejechać sześć okrążeni, nic więcej.
Wygrałyście i zostałyście medalistkami olimpijskimi. Po powrocie w domu czekało huczne powitanie?
Vancouver to najbardziej szalony czas w moim życiu. Na lotnisku czekało na nas mnóstwo ludzi, w domu tort i znajomi. W jakimś wywiadzie powiedziałam, że uwielbiam polskie pierogi, więc właściciel cateringu przywiózł do mojego domu, do mojej mamy, kilka kilogramów pierogów. Mnóstwo miłych rzeczy mnie spotkało.
Także na lodzie. Bo ten sukces był początkiem – czymś, co zapoczątkowało drogę do kolejnych sukcesów.
Ten medal był furtką. Otworzył oczy nie tylko nam, ale pozostałym członkom reprezentacji. My same uwierzyłyśmy, że możemy rywalizować z najlepszymi na świecie i zdobywać medale – że jesteśmy z tej samej gliny co oni.
Po igrzyskach w Vancouver rywalki też podchodziły do was inaczej?
Rywalki chyba nie, ale my zaczęłyśmy mieć nieco inne oczekiwania wobec siebie. Mnie to bardzo zmobilizowało do treningów, do jeszcze cięższej i bardziej profesjonalnej pracy. Ale startowałyśmy w zupełnie innym składzie, bez Kaśki Bachledy-Curuś.
Następny sezon to kolejny roallercoaster. Zerwane więzadła, a potem historyczny medal mistrzostw świata.
Gdy zerwałam więzadła, ciężar na swoje barki wzięła Natalia Czerwonka. Była bardzo mocną częścią tej drużyny. I to jakoś jechało. A 11 miesięcy od mojej kontuzji zdobyłyśmy pierwszy w historii medal mistrzostw świata. Dodam, że teraz taki protokół, kiedy fizjoterapeuci czy lekarze pozwalają zawodnikowi wrócić do sportu po zerwaniu więzadła krzyżowego to 12 miesięcy. Po takim czasie mogłabym mieć pierwszy trening. Ja po 11 zdobyłam z dziewczynami medal.
Wszystko układało się kapitalnie. Na igrzyska do Soczi jechałyście jako jedne z faworytek.
Byłyśmy w zupełnie innym miejscu, na zupełnie innym poziomie. Byłyśmy wice-liderkami Pucharu Świata, wicemistrzyniami świata. Wszystko było tak, jak być powinno.
Czułaś się mocna?
Byłyśmy wtedy w formie. Trenowałam już wówczas z Witoldem Mazurem, który prowadził mnie zresztą przez siedem lat. Z pewnością jest to jedna z tych osób, w której w sposób szczególny chcę podziękować za wszystko. Bez niego być może nie osiągnęłabym tego.
W olimpijskim ćwierćfinale w Soczi trafiłyście na Norweżki…
Łatwy wyścig, który po prostu trzeba było przejechać bez błędu.
I tak się stało. Półfinał – powtórka ćwierćfinału sprzed czterech lat.
To był jeden z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszy wyścig w moim życiu. Półfinał z Rosjankami, na igrzyskach w Rosji, na trybunach kilkanaście tysięcy Rosjan, w tym Władimir Putin. One były tak zmotywowane i nastawione, że muszą to zrobić. To był bardzo stresujący wyścig. Szczególnie, że wiedziałyśmy o co walczymy w tym biegu. Emocje były ogromne. Nogi drżały mi tak, że bałam się, że startej mnie odstrzeli. W komendzie „na miejsca. Gotów…”, jak jest „gotów”, trzeba stać w bezruchu. A mi chodziły kolana i z nerwów nie potrafiłam ich opanować.
Holenderki były wtedy poza zasięgiem?
Dla składu, który wystartował tak. Nam zależało nie tylko na tym aby zdobyć medal, ale również żeby ten medal dostały cztery, a nie jak w Vancouver – trzy zawodniczki. Nie był to więc bieg, w którym mogłyśmy wystartować na 100%. Nie wiem, co by się stało, gdybyśmy wystartowały maksymalnie – tak, żeby Holenderki postraszyć. One też się mogły pogubić. Gdybyśmy wtedy zasiały u nich ziarno niepokoju, mogłoby to się inaczej potoczyć.
Wracasz w pamięci czasem do tego finału?
Nie. Jestem całkowicie spełnionym i usatysfakcjonowanym sportowcem.
A masz jakiś bieg, do którego lubisz wracać, poza medalami olimpijskimi?
Jest taki jeden – finał Pucharu Świata w Heerenveen. Jechałyśmy z Holenderkami i w połowie biegu prowadziłyśmy. Jechałyśmy na pierwszy czas. Później ostatecznie przegrałyśmy, ale to był niesamowity bieg.
Najbardziej pamiętny bieg w życiu?
Nie, tym pozostanie półfinał z Rosjankami z Soczi.
Byłaś także na kolejnych igrzyskach – w Pjongczagu.
Tam było bardzo źle, a dla mnie to był bardzo stresujący okres.
Obok swoich dystansów i drużyny pojechałaś też w mass starcie.
Jeździłam na łyżwach 22 lata. Byłam znużona klasycznymi biegami – tym, że mam swój tor, że nie ma takiego klasycznego ścigania. Że jak nawet wygram w swojej parze, to mogę nagle być w końcówce stawki. Myślę, że mam też spore predyspozycje do mass startu. Jako dziecko jeździłam na rowerze i miałam trochę obycia w peletonie, mam wysokie parametry wydolnościowe i jestem szybka. Mass start mi się spodobał i odnajdowałam w tym bardzo dużo radości.
W mass starcie zajęłaś dziewiąte miejsce. Poszło znacznie lepiej niż w drużynie, w której tym razem było… średnio?
W mass starcie liczyłam na miejsce w pierwszej ósemce. BIeg drużynowy to inna bajka… generalnie wierzyłam, że możemy walczyć o medal. Do treningu przedstartowego nic nie wskazywało na to, że ten bieg skończy się tak, że jedna z nas zostanie. Nie trenowałyśmy na co dzień razem. Spotykałyśmy się tylko na treningach dedykowanych biegowi drużynowemu. A tych treningów w sezonie olimpijskim nie było prawie wcale. Na miejscu, gdy miałyśmy trening, Kasia prezentowała się bardzo dobrze. Zarówno ja, jak i Natalia myślałyśmy, że możemy pozwolić sobie na takie tempo. W hali było bardzo głośno i nie byłyśmy świadome, że Kaśka zostaje za naszymi plecami. Zorientowałam się, ze jej nie ma dopiero jak wjeżdżałam na metę i spojrzałam kątem oka na telebim. Zauważyłam dwa czerwone kostiumy przejeżdżające przez metę, a trzeci wychodził dopiero z wirażu.
Jest coś, co zmieniłabyś w swojej karierze, gdybyś mogła?
Nie. Jestem absolutnie spełnionym sportowcem. Myślę, że gdyby 20 lat temu ktoś mi powiedział, że będę miała dwa medale olimpijskie, dwa medale mistrzostw świata i worek medali mistrzostw Polski, wiele razy stała na podium Pucharu Świata… wow. Zresztą nie chodzi o medale, ale o czas, który spędziłam na trenowaniu. To ja bym to wzięła w ciemno. Myślę też, że żaden z trenerów, którzy trenowali mnie w pierwszych latach kariery nie pomyślałby, że jestem w stanie osiągnąć aż tyle. Te wyniki przerosły moje oczekiwania.
Teraz, po zakończeniu kariery, czas więc na nowe wyzwania. Czym się będziesz zajmować?
Zawsze lubiłam mieć dynamiczne życie. Od kilku miesięcy pracuję w Polskim Komitecie Olimpijskim. Zajmuję się teraz kontaktami międzynarodowymi i projektami sportowymi. To jest taki duży dział, który powstał w PKOl, który będzie odpowiadał za szeroko rozumiane relacje międzynarodowe oraz za wysyłanie naszych reprezentacji na wszystkie imprezy międzynarodowe organizowane przez światowy i europejski ruch olimpijski.
Pozostaje życzyć zatem powodzenia na nowej drodze 🙂
SZYBKA ODPOWIEDŹ…
Najbardziej pamiętne zawody to… … igrzyska olimpijskie w Vancouver |
Moje najgorsze zawody to… … mistrzostwa Polski w Zakopanem. Wiał wtedy tak okropny wiatr, że po pierwszym dniu zrezygnowałam z dalszych startów |
Mój ulubiony tor to… … Heerenveen, bo tam po raz pierwszy stałam na podium zawodów międzynarodowych |
W dzieciństwie marzyłam, żeby… … gdy miałam 14 lat i dowiedziałam się, co to igrzyska olimpijskie, od zawsze chciałam na nie jechać. |
Jeśli miałabym nieograniczony budżet, kupiłabym… … coś, czego nie da się kupić – zdrowie dla swojej rodziny |
Moje ulubione danie to… … tiramisu |
W wolnym czasie lubię… … czytać książki lub robić nic |
Moim największym marzeniem jest… … marzy mi się osiągnąć jeszcze jakiś spektakularny sukces |