W dorobku ma medale igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata i Europy, Pucharów Świata, a także wszelkich międzynarodowych imprez juniorskich. Dziś, po zakończeniu kariery, wciąż pracuje przy dyscyplinie, w roli dyrektora sportowego Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. – Nie taki był mój plan, ale ostatecznie uważam, że poszedłem w dobrym kierunku. Prezes Rafał Tataruch dał mi tu sporo możliwości – mówi Konrad Niedźwiedzki.
To jeden z najbardziej utytułowanych polskich panczenistów. Ma w dorobku 51 medali mistrzostw Polski, w tym 24 złote. Stawał na podiach wszystkich najważniejszych imprez międzynarodowych. A szczytu sięgnął w 2014 roku podczas igrzysk w Soczi. Wraz ze Zbigniewem Bródką i Janem Szymańskim wywalczył olimpijski brąz w drużynie.
Po zakończeniu kariery od razu miał plan na siebie. – Gdy tylko uświadomiłem sobie, że zostały mi jakieś dwa lata, zacząłem szukać czegoś, czym mógłbym zająć się w przyszłości. Poszedłem w kierunku marketingu. Robiłem nawet staż w firmie 4F. Wykonywałem projekty, opracowywałem strategie dotyczące łyżwiarstwa szybkiego. Później zrobiłem kurs podyplomowy pod tym właśnie kątem. I myślałem, że to tak będzie wyglądało moje dalsze życie – przyznaje.
– Myślałem też o pracy w Polskim Komitecie Olimpijskim. Rozmawiałem z tamtejszymi władzami. Natomiast, gdy Rafał Tataruch został wybrany nowym prezesem Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego, zaproponował mi, żebym prowadził ten marketing właśnie w związku. Miałem sporo pomysłów. Wiele z nich zdążyłem wdrożyć: zmieniłem logotypy, stronę internetową, nawiązałem współpracę z biurem prasowym. Zależało mi, żeby zawodnicy mieli jak najszerszą ekspozycję. Żeby znaleźć jakiś sposób, by więcej mówiło się o łyżwiarstwie szybkim. Żeby budować tę dyscyplinę od strony marketingowej. Żebyśmy następnym razem byli przygotowani na taki sukces, jaki odnieśliśmy w Soczi. Bo mam poczucie, że wtedy nie wykorzystaliśmy tego dostatecznie dobrze – opowiada.
I choć pracę w związku zaczynał właśnie jako specjalista od marketingu, szybko zmienił swoją rolę. I znów wrócił w pełni do sportu, z tym że po jego drugiej stronie. – Praca w marketingu naprawdę mi się podobała. Ale przyszedł moment, w którym ówczesna szefowa wyszkolenia, pani Ewa Białkowska, zrezygnowała z funkcji. Długo szukaliśmy zastępcy. W końcu uznaliśmy, że z perspektywy związku łatwiej będzie znaleźć kogoś z doświadczeniem w marketingu niż kogoś z doświadczeniem w łyżwiarstwie szybkim, znajomością dyscypliny, z wypracowanymi kontaktami, które pomogą w rozmowach. I tak w lipcu 2019 roku objąłem funkcję dyrektora sportowego, którą sprawuję do dziś – wyjaśnia Niedźwiedzki.
– Nie taki był od początku mój plan, ale ostatecznie uważam, że poszedłem w dobrym kierunku. Prezes Rafał Tataruch dał mi tu sporo możliwości – zaznacza. Przez lata pracy w PZŁS miał okazję przyczynić się m.in. do wzrostu pozycji Polski jako organizatora międzynarodowych imprez. Ostatnio przyzwyczailiśmy się, że praktycznie co roku w naszym kraju odbywają się ważne zawody czy to na długim, czy na krótkim torze.
Konrad Niedźwiedzki – medale najważniejszych imprez międzynarodowych:
igrzyska olimpijskie: 1x brąz
mistrzostwa świata: 1x brąz
mistrzostwa Europy: 1x złoto, 1 x srebro,
Puchar Świata: 1x złoto, 1x srebro, 7x brąz,
mistrzostwa świata juniorów: 1x srebro
* * *
Konrad Niedźwiedzki o swojej karierze:
Czy czujesz się sportowcem spełnionym?
Tak, myślę, że zdecydowanie mogę tak powiedzieć. Gdy zaczynałem karierę, szukałem po prostu fanu w tym, co robię. Z czasem okazało się, że jestem w tym całkiem dobry. Już jako junior odnosiłem pierwsze sukcesy, stawałem na podiach. Później wszedłem w wymagający okres seniorski. I tam byłem w stanie walczyć o medale mistrzostw Europy, mistrzostw świata, a w końcu igrzysk olimpijskich, wspólnie z Jankiem Szymańskim i Zbyszkiem Bródką.
Więc tak naprawdę, mogę powiedzieć, że zdobyłem wszystkie medale, jakie sportowiec może zdobyć w karierze, także EYOF-u czy Viking Race. Przez wszystkie szczeble kariery przeszedłem z jakimiś sukcesami. I zwieńczyłem to medalem olimpijskim, spełniając w ten sposób wielkie marzenie.
Gdybyś mógł cofnąć się do jednej z chwil, żeby przeżyć ją ponownie, do którego momentu byś wrócił?
Pewnie cofnąłbym się do igrzysk w Soczi. Tego długo wyczekiwanego medalu. Wywalczenie go nie przyszło łatwo, a same igrzyska też miały dla mnie dość dramatyczny przebieg. Zdobycie tego brązu było momentem wielkiego “uff”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wszystko to, o co walczyłem, zostało zrealizowane. I to był najpiękniejszy moment.
Gdybyś mógł cofnąć się do jednej z chwil, żeby zrobić coś lepiej, do którego momentu byś się cofnął?
Patrząc wstecz mogę powiedzieć, że byłem zawodnikiem bardzo pracowitym i ambitnym. Trening nigdy nie był dla mnie problemem. Lubiłem go i przyjmowałem każde obciążenia. Natomiast, gdybym mógł cofnąć czas, zainwestowałbym jeszcze więcej w sferę mentalną. Pracowałem z psychologiem, ale nie było to na takim poziomie, jaki mamy teraz.
Patrząc nawet na igrzyska w Soczi i mój bieg na 1500 metrów, lepsze narzędzia psychologiczne mogłyby mi sporo dać. Bo naprawdę byłem bardzo dobrze przygotowany. I tu, nie ukrywam, po biegu Zbyszka pojawiła się we mnie słabość, z którą sobie nie poradziłem. Zakładaliśmy, że czas 1:45.5-1:45.6 może dać zwycięstwo. On w parze przede mną pojechał 1:45.0. Kosmiczny wynik. I tu zabrakło mi odporności. Odpowiednich narzędzi, żebym mógł się odciąć i skupić tylko i wyłącznie na sobie. Bo musiało coś się we mnie zadziać, że po zrobieniu pierwszego kroku, “strzelił” mięsień – ostatecznie okazało się, że naderwałem przywodziciel w 30 procentach. Wydaje mi się, że mogło być to skutkiem nagromadzonego stresu, który jakoś mnie sparaliżował. Tak to dziś analizuję.
Opowiedz swoją ulubioną historię/anegdotę z czasów kariery.
Mam kilka takich historii. Z pierwszej śmieję się w zasadzie sam, bo dotyczy mojej niewiedzy. Podczas igrzysk w Turynie poszedłem do McDonalda po jakąś kawę. I po jej otrzymaniu wyjąłem już portfel, żeby zapłacić. Dopiero w tamtym momencie dowiedziałem się, że w wiosce olimpijskie wszystko mamy za darmo.
Druga sytuacja jest z gatunku bardziej strasznych. Po wywalczeniu medalu mistrzostw świata w Soczi zatrzasnęliśmy się w windzie. Z dziewczynami i trenerem Wiesławem Kmiecikiem wracaliśmy akurat z kolacji. Wszyscy szczęśliwi i nagle…winda stanęła. Na początku było nawet śmiesznie, ale po 10 czy 15 minutach zaczęło robić się duszno. Była mała panika. Na szczęście w końcu winda się otworzyła, ale chwilę strachu mieliśmy.
Trzecia z sytuacji, o której chciałbym opowiedzieć, też była stresująca. Byliśmy na zgrupowaniu w Rumunii. I ze względu na to, że lokalizacja była wysoko w górach, busy zjeżdżały ze sprzętem, a my, zawodnicy, zjeżdżaliśmy na rowerach górskich. Już na samym początku złapałem gumę. Pożyczyłem koło od kolegi. Było zepsute, przez co nie mogłem pedałować, ale w końcu to był zjazd, więc samo w sobie nie było to wielce problematycznie. Natomiast w pewnym momencie zaczął padać deszcz, a trasa była bardzo trudna.
Na jednym z rozwidleń musiałem źle skręcić. Nie miałem przy sobie telefonu. Jechałem dalej i przez długi czas nie mijałem nikogo. Padało coraz mocniej, byłem trochę zziębnięty. Na szczęście znalazłem grupkę ludzi, jak się później okazało studentów medycyny, którzy rozpalali sobie małego grilla. Podjechałem do nich, żeby zapytać, czy nie widzieli może kolarzy. Powiedzieli, że nie. Przystanąłem więc choć na chwilę przy ognisku, żeby się ogrzać i pojechałem dalej.
Dotarłem do drogi, która prowadziła w górę. Ale powiedzieli mi, że tam jest właśnie Sinaia – miejscowość, w której mieliśmy się spotkać. Podprowadziłem więc rower. Na szczęście dalej był zjazd, którym rzeczywiście trafiłem do Sinai. Ale tam nikogo nie było. Pojechałem do pierwszego sklepu, poprosiłem o telefon i zadzwoniłem do trenera, którym był wtedy mój ojciec. Po 10 minutach przyjechał po mnie. Okazało się, że w międzyczasie zaczęli już mnie szukać. Obawiali się, że spadłem w przepaść. Nie zapomnę tej sytuacji, bo towarzyszyły mi przy niej skrajne emocje.
Co uważasz za swój największy sportowy sukces?
Całą drogę, jaką przeszedłem. Od najmłodszych lat, w każdej z kategorii, byłem na wysokim poziomie. Uważam, że to sukces, że udało mi się w taki sposób sterować karierą, by mieć medale wszystkich najistotniejszych imprez. Oczywiście, medal olimpijski to coś najważniejszego. Myśl o nim będzie towarzyszyć mi do końca życia. Natomiast patrząc na całokształt, naprawdę uważam, że mogę być dumny z całej tej drogi, jaką przeszedłem od czasów juniorskich aż do medalu igrzysk.
Jakby potoczyło się twoje życie, gdybyś nigdy nie zaczął trenować?
Zawsze byliśmy sportową rodziną. Oboje rodzice jeździli na łyżwach, a ja od najmłodszych lat próbowałem różnych dyscyplin: trochę nart, koszykówki, pływania, biegów przełajowych. Początkowo panczeny nie były wcale takie oczywiste. Bo gdy chodziłem na lodowisko, więcej czasu spędzałem leżąc po upadkach niż realnie jeżdżąc. Początki nie były więc wcale łatwe. Na szczęście jako dziecko się nie poddałem, a gdy podczas Ogólnopolskich Zawodów Dzieci zacząłem wygrywać, dało mi to “kopa”, żeby w tej dyscyplinie zostać.
Natomiast co robiłbym, gdybym zupełnie nigdy nie trenował? Gdy miałem sytuacje, w których powątpiewałem, czy na pewno powinienem iść w sport, myślałem o filologii angielskiej albo o tym, żeby może kiedyś studiować prawo. Interesowało mnie to. A uczyłem się dobrze, więc myślę, że dałbym sobie radę.