Nowy sezon Pucharu Świata w łyżwiarstwie szybkim rozpoczął się w ostatni weekend w Heerenveen. Czerwonka zajęła w Holandii czwarte miejsce w rywalizacji drużynowej, a indywidualnie była 14. zarówno na 1500, jak i 1000 metrów. Od piątku do niedzieli starty w norweskim Stavanger.
Łukasz Jachimiak: Ruszył sezon, przed startem którego nałożyła Pani na siebie szczególną presję, mówiąc, że celem jest medal olimpijski zdobyty w Pjongczangu indywidualnie. Nie będzie się Pani jeździło ciężej po takiej deklaracji?
Natalia Czerwonka: Nie boję się żadnej presji i nie uważam, żebym ją na siebie w ogóle nałożyła. Uważam że jeżeli tak ciężko trenuję, to nie mogę się bać mówić, o co walczę. To dotyczy każdego sportowca. Wszyscy walczymy o to samo, jak by pan spytał innych, to też by powiedzieli, że chcą zdobyć medal.
Rozmawiam z wieloma sportowcami i rzadko słyszę od nich, że myślą o medalach. Powtarza się „chcę oddać dwa równe skoki”, „chcę jak najszybciej pojechać”, „myślę tylko o tym, żeby wyeliminować błędy”, „chcę jak najlepiej wykonać swoje zadanie, a o wynikach w ogóle nie myślę”. Na szybko chyba tylko Macieja Kota stawiam obok Pani, jeśli chodzi o takie mówienie wprost: chcę medalu, na tym mi zależy, po to trenuję.
– Zgoda, jest też tak, jak pan mówi – że najważniejsze jest, żeby zrobić swoje. Na szczęście ja mam wymierny sport, okrążenie jest wszędzie takie samo, a mój trener widzi, co robię na treningach i wie, na co mnie stać. Skupiam się więc na tym, żeby dobrze wykonać zadania, jakie trener przede mną postawi, ale równocześnie nie boję się mówić do czego dążę.
Na igrzyskach medalowej szansy będzie Pani szukała na dystansach 1000 i 1500 m. Treningi pokazują, że zrobiła Pani tak wielki postęp, by w Pjongczangu dojechać do podium, mimo że rok temu na MŚ w tym samym miejscu była Pani 10. na 1500 m i 15. na 1000 m?
– Ten sezon zaczęłam na takim poziomie, na jakim kończyłam poprzedni. Pierwszy start był bardzo dobry, w drugim na 1000 m pojechałam dokładnie taki sam wynik, jaki miałam na MŚ w Korei rok temu. Ustanowiłam również rekord życiowy na 500 m na nizinnych torach. Wszystko idzie w bardzo dobrą stronę. A do lutego jeszcze trochę pracy przed nami. Nad każdym elementem. Cieszę się, że zaczęłam z takiego poziomu, z jakiego jeszcze nigdy nie ruszałam.
W tym roku już w maju zaczęła Pani jeździć na łyżwach. A w jakim miesiącu wchodziła Pani na lód po raz pierwszy w przygotowaniach do poprzednich sezonów?
– W maju zaczęłam jeździć na łyżwach short trackowych, czyli trochę innych, żeby popracować nad techniką. Ale to też się liczy, praca była równie ciężka jak na panczenach. Normalnie zawsze zaczynałam jeździć w dwóch ostatnich tygodniach sierpnia. Czyli różnica jest ogromna.
Liczona pewnie w kilku tysiącach przejechanych kilometrów?
– Tak, dlatego się śmieję, że w tym sezonie jestem naprawdę pełnoetatową łyżwiarką. Odczuwam to. Ale nie dzieje się nic, czym niektórzy mnie straszyli – że będę miała dość lodu, że mi się znudzi. Nic takiego się nie stało i się nie stanie.
Nie boi się Pani jakiejś zmęczeniowej kontuzji? Tego, że jednak organizm się zbuntuje, skoro dostał aż o tyle większą dawkę treningu niż zwykle?
– Nie boję się, wszystkiego pilnuje mój trener, któremu bardzo ufam. Pomiędzy mocnymi treningami odpoczywam. Dostaję informację, co kiedy mam robić i mam spokojną głowę.
Podobno trener Arkadiusz Skoneczny przekonuje Panią, że wcale nie musi Pani być silna jak Mariusz Pudzianowski i wytrzymała jak Michał Kwiatkowski, by zdobyć olimpijski medal?
– Faktycznie tak mówi. W łyżwiarstwie szybkim bardzo ważna jest technika. Są zawodnicy bardzo wydolni i bardzo silni, ale nie potrafią tego wszystkiego przenieść na łyżwy. Nasz sport jest specyficzny – poruszamy się do przodu, odpychając się czy odbijając w kierunku bocznym. To bardzo trudne, wszystko się sprowadza do jak najlepszej techniki. Siła i wytrzymałość na nic, jeśli się nie potrafi jeździć na łyżwach.
Szlifujecie technikę poprzez jakieś specjalne ćwiczenia, np. na oszlifowanej desce, po której jeździ się w skarpetach?
– Są takie ćwiczenia, ale tylko jako uzupełnienie. Nic nie odda prawdziwej sytuacji, w której założymy cienką płozę i staniemy na lodzie. W tym roku wykonałam bardzo dużo ćwiczeń, które robi się z dziećmi. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Wiem, że się przyda.
Uczyła się Pani od nowa np. wchodzić w wiraż?
– Raczej wróciłam do wszelkiego rodzaju odepchnięć, beczek, zajazdów – żeby wszystko było nisko, z boku, w odpowiednim czasie. Naprawdę bardzo dużo tego było.
Ewa Białkowska, odpowiedzialna za szkolenie w PZŁS, a w Vancouver trenerka, która z drużyną kobiet zdobyła olimpijski brąz, opowiadała mi, że na swoich pierwszych igrzyskach, właśnie w Vancouver w 2010 roku, Pani stresowała się najmocniej z całej ekipy. Ale już w Soczi podobno była Pani pewna i spokojna, a teraz, przed Pjongczangiem, ma Pani wyglądać na liderkę kadry. Udało się Pani podchodzić do igrzysk z myślą, że zawody jak każde inne, żadna magia?
– Z Vancouver było tak, że sam wyjazd był dla nas wielką nagrodą. Do dziś pamiętam jak bardzo się cieszyłyśmy z wywalczenia kwalifikacji. To było niesamowite przeżycie, a później, już na miejscu, przytłoczyły nas te wszystkie symbole olimpijskie, wioska, znani ludzie. Do Soczi jechałam już jako zawodniczka zupełnie inna. Głośno mówiłam, że jadę po olimpijski medal, którego nie otrzymałam w Vancouver [tam Czerwonka była tylko rezerwową]. Byłam skoncentrowana wyłącznie na tym, żeby wrócić stamtąd z medalem, żadna inna myśl nie przychodziła mi do głowy. Stałam się zupełnie inną zawodniczką, bo otaczam się ludźmi, którymi chcę się otaczać. Oni mi tłumaczą, jak wszystko ma wyglądać i uświadamiają mi, jak się zmieniłam na przestrzeni ośmiu lat. Mój trener mówił mi w Soczi, że na igrzyskach są ci sami ludzie, z którymi się ścigam na co dzień, a ja zaczęłam to przyjmować. Musimy tak sobie wszystko układać, ułatwiać sobie sposób myślenia, bo inaczej nie dalibyśmy rady zasnąć, nic normalnie zrobić. Do Korei pojadę z takim nastawieniem, z jakim jechałam do Soczi.
W Vancouver miała Pani problem ze snem, z jedzeniem, emocje całkiem Panią rządziły?
– Tak, były bardzo duże. I to mimo że przecież nikt w nas nie pokładał nadziei, bo byłyśmy młode, debiutowałyśmy. Pamiętam falstarty, pamiętam, że człowiek był blady ze strachu, nie wiedział, co się dzieje. Ale bardzo się cieszę, że to przeżyłam. Uważam, że sytuacja z Vancouver i później mój wypadek ukształtowały mnie jako zawodniczkę i osobę, jaką jestem teraz. Jestem bardzo wdzięczna, że to się stało.
„Proponuję żyć z dnia na dzień, nie planując za dużo. Kręgosłup połamany + 12 szwów – zderzenie z traktorem” – pisała Pani na Facebooku w sierpniu 2014 roku. Miała Pani chociaż chwilę zwątpienia? Myślała Pani, że może nie wrócić?
– Nie. Moi rodzice się ze mnie śmieją, że jak dojechali do szpitala w Łodzi, to pierwszą rzeczą jaką im powiedziałam było to, że muszę jechać na tor kolarski do Pruszkowa, bo mam tam kibicować koleżankom i startować. Zupełnie nie byłam świadoma wielkości obrażeń, tego jak bardzo są poważne. Tak naprawdę dopiero po trzech miesiącach się dowiedziałam, jak to wszystko mogło się skończyć. W momencie, w którym chciałam już zacząć ćwiczyć naprawdę intensywnie, tata postanowił mnie przystopować. Otworzył mi oczy, powiedział, jaka była prawda, jak to się mogło skończyć. Czuł, że musi mnie przystopować, dlatego powiedział, że powinnam się cieszyć, że mogę chodzić i normalnie funkcjonuję.
I przystopował Panią?
– Ha, ha. Myślę, że jednak mu się nie udało, wróciłam przecież bardzo szybko.
Jak duże było zagrożenie, że nie będzie Pani chodziła?
– Duże było zagrożenie, że będę osobą niepełnosprawną, która będzie miała potylicę skręconą z kręgosłupem i nie będę nawet mogła kręcić głową w lewo i w prawo. Jak tata mi o tym powiedział, to na chwilę się zatrzymałam, zastanowiłam się nad wszystkim. Teraz myślę o tym tak, że zdarzyło się po to, żebym się jeszcze bardziej cieszyła ze wszystkiego, co robię, żebym czerpała ze sportu jeszcze większą radość.
Czyli przez trzy miesiące rodzice ukrywali przed Panią niektóre informacje o Pani stanie?
– Tak było.
Długo była Pani niesamodzielna?
– Mama wzięła bezpłatny urlop i zajmowała się mną przez miesiąc. Ubierała mnie, kąpała. Nie mogłam patrzeć pod nogi, bo pierwszy gorset miałam od czoła do pępka. Później już coraz lepiej sobie sama radziłam. A teraz to już nawet śmiać mi się chce, kiedy to wszystko wspominam.
Kontuzjowane miejsca się nie odzywają, nie odczuwa Pani ból po ciężkim treningu?
– Nie, nic nie odczuwam. Wierzę, że wszystko jest w życiu po coś – dzięki wypadkowi spotkałam świetnego trenera od przygotowania fizycznego. On mnie prowadzi do dziś, obudowałam z nim kręgosłup, jest naprawdę dobrze.
Powiedziała Pani, że otacza się takimi ludźmi, którymi chce się Pani otaczać. Jest trener główny, jest trener od przygotowania fizycznego, wiem, że jest pani psycholog – wygląda to na sztab, który rzeczywiście może pomóc dokonywać wielkich rzeczy.
– Dokładnie. Są w nim te osoby, które pan wymienił, a w tym roku dołączyłam do OTTO Teamu, grupy short trackowej na światowym poziomie, w której są nasi najlepsi zawodnicy. Jest tam Natalia Maliszewska, jest Bartosz Konopko, jest Patrycja Maliszewska, która jest po wypadku i dochodzi do siebie. Wzajemnie się wspierałyśmy, atmosfera, pierwsze obozy – to wszystko bardzo mi służyło.
Wspierałyście się z Patrycją Maliszewską, a inspiracją dla Pani jest też pewnie Karolina Riemen-Żerebecka?
– To moja koleżanka ze szkolnej ławki! Śmieję się, że muszę sobie z nią zrobić zdjęcie, jak ją spotkam. W jednej ławce siedziałyśmy w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, a teraz obie po przejściach pojedziemy na igrzyska. Fajna historia dla dziewczyn z tego samego rocznika, tak samo często opuszczających zajęcia przez starty. W Vancouver razem mieszkałyśmy w mieszkaniu w wiosce. Niesamowicie mocno trzymam za nią kciuki, wierzę, że wróci na najwyższy poziom sportowy. Za jej trenera i męża Tomka Żerebeckiego też trzymam kciuki, bo to też nasz kolega z klasy.
Historia Karoliny jest chyba jeszcze bardziej dramatyczna od tej, jaką przeżyła Pani?
– Tak, było dramatycznie [w marcu bieżącego roku Riemen-Żerebecka upadła na treningu przed MŚ w skicrossie i doznała bardzo poważnego urazu głowy – przez tydzień była utrzymywana w śpiączce farmakologicznej]. Ale trzeba patrzeć jak się skończyło. Dzięki znajomościom w Polskim Związku Narciarskim trafiłam do tego samego lekarza, u którego leczyła się Karolina. Gdzieś ktoś nad nami czuwa, sprawia, że trafiamy w dobre ręce.
Czego życzyć Pani w pierwszej części sezonu? Już wyników na podium albo blisko niego?
– Zdrowia wystarczy.
O resztę Pani zadba?
– Jak będzie zdrowie, to będzie wszystko.