Jak Mistrz Olimpijski spędza święta Bożego Narodzenia?
Zbigniew Bródka: Najchętniej w domu, z rodziną. Przynajmniej jeżeli jest taka możliwość, bo nie zawsze tak się udaje. W tym roku na szczęście mogliśmy troszkę więcej czasu spędzić właśnie w domu – choćby z tego względu, że powstała nowa hala i mamy zdecydowanie bliżej do Tomaszowa, niż do najbliższej hali w Niemczech. Poza tym nie mieliśmy w kalendarzu zawodów, jak bywało w poprzednich latach. To był na pewno duży plus. Mogliśmy dzięki temu poczuć atmosferę świąt.
Świąteczna atmosfera w sezonie olimpijskim różni się czymś od tej podczas zwykłych świąt w każdym innym sezonie?
Zbigniew Bródka: Cały sezon olimpijski jest wyjątkowy. Trzeba uważać na to, co jemy – szczególnie w okresie świątecznym. Czasu do najważniejszej imprezy czterolecia zostało niewiele, więc na tym etapie trzeba już uważać na wszystko. Ale myślę, że jeśli je się z umiarem, z głową, to nie można też zabraniać sobie kategorycznie wszystkiego, a święta można spędzić miło i przyjemnie.
Czyli mam rozumieć, że tradycyjny barszczyk mimo wszystko był?
Zbigniew Bródka: Oczywiście! Chętnie w okresie świątecznym próbuję potraw, których nie jem na co dzień. Przy stole wigilijnym jest sporo takich rzeczy, których zwykle nie przyrządzamy – choćby dania z grzybami czy pierogi lub też inne rzeczy, których w sezonie sportowiec nie jada zbyt wiele.
Boże Narodzenie za nami, wyjątkowy czas trwa. To oczywiście ze względu na igrzyska olimpijskie. Sezon olimpijski zaczął się dla Pana niezbyt dobrze ze względu na kontuzję. Jak to było z tym mięśniem czworogłowym?
Zbigniew Bródka: Tak naprawdę miałem spore szczęście w nieszczęściu, bo – to fakt – zaczęliśmy kontuzją, ale dobrze że udało się wystartować na Pucharach Świata. Ten początek sezonu był dla mnie bardzo trudny, podobnie dla drużyny, w której jestem mocnym filarem. Pomimo że sztafeta nie zakwalifikowała się igrzyska, cieszę się, że udało mi się w ogóle uzyskać kwalifikację indywidualnie. Była duża obawa, że nie stawię się na kwalifikacjach.
Jak doszło do wspomnianej kontuzji?
Zbigniew Bródka: Przekroczyliśmy granicę, której nigdy staramy się nie przekraczać. Zawsze trenujemy do granic swoich możliwości, a tutaj organizm dał po prostu znak, że poszliśmy za daleko. Nie był to jednorazowy za mocny trening czy też wypadek, a wynik nakładania się wieloletnich obciążeń. Z tego względu trudno było temu zapobiec. Na szczęście zauważyliśmy odpowiednio wcześnie, że dzieje się coś niedobrego i podjęliśmy działania. Dzięki temu mogłem wystartować w Pucharach Świata, móc uzyskać kwalifikację i teraz już w miarę spokojnie przygotowywać się do samego startu w Korei. Kontuzja jeszcze daje czasem znak, ale od pewnego czasu mogę już trenować na pełnych obciążeniach. Więc jest dobrze. Nie ma co narzekać i trzeba przyjąć to, co jest. Nikt nie przypuszczał przecież, że w pewnym momencie mięsień zacznie się rwać. Stwarza to pewien dyskomfort, ale żeby to zmienić trzeba by było cofnąć czas i pewne rzeczy zrobić inaczej, a tego zrobić się nie da. Także wychodzę z założenia, że cieszę się, że jestem zakwalifikowany na igrzyska, będę mógł bronić tytułu. Mam nadzieję, że mimo wszystko będę mógł się dobrze do igrzysk przygotować – na sto procent, jakie będzie możliwe w tym momencie.
Na ile ta kontuzja pokrzyżowała plany na całe przygotowanie do igrzysk? Dużo trzeba było zmieniać w kalendarzu?
Zbigniew Bródka: Wiele rzeczy trzeba było zmodyfikować. Przede wszystkim zmieniły się treningi – trzeba było nieco zdjąć obciążenia, które byśmy robili. Ja nie mogłem w tym okresie iść na trening siłowy. Praktycznie przez sześć tygodni byłem ograniczony na treningu. Badaliśmy wówczas na ile jesteśmy w stanie sobie pozwolić. Śmieję się czasem, że to było takie przekraczanie bariery, ale na tyle bezpieczne, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Miało to oczywiście na celu przyspieszenie jak najbardziej momentu powrotu do pełnej sprawności. Mimo wszystko uciekło trochę intensywnego treningu, co było później widać na zawodach, podczas jazdy na dłuższych dystansach. Tego już nie wrócimy, ale mam wrażenie, że mogło być jeszcze gorzej. Musieliśmy przebudować całe przygotowania, zmienić założenia. Cały okres przygotowań został zaburzony, ale na pewno nie wyeliminowało mnie to całkowicie z walki na moim dystansie na igrzyskach.
Pomimo przymusowego przebudowania programu przygotowawczego, z tygodnia na tydzień było coraz bardziej pozytywnie. Od braku punktów w Heerenveen, poprzez podium w grupie B na zawodach w Stavanger, dotarliśmy za ocean, gdzie czasy w Pana wykonaniu były już naprawdę niezłe.
Zbigniew Bródka: Mimo wszystko – to był plan awaryjny i na pewno nie takie były początkowe założenia. Wszystko przez to, że nie mogłem trenować na pełnych obciążeniach. Z tego powodu nie mogłem spodziewać się, że osiągnę jakieś rewelacyjne wyniki. Teraz jest już lepiej. Mam też świadomość, że dobrze przepracowałem lato i to na pewno przyniesie rezultaty, jak tylko dopisze także zdrowie.
W tym momencie jak wygląda sytuacja ze zdrowiem?
Zbigniew Bródka: W tym momencie mogę powiedzieć, że wszystko jest na dobrej drodze. Przygotowuję się już na pełnych obciążeniach. Dostałem zielone światło i trenujemy już powoli na takich obciążeniach, na jakich bym sobie tego życzył. Idzie to w dobrym kierunku. Nie chcę na tym etapie jednak nic obiecywać, bo trzeba być bardzo czujnym, żeby nie przekroczyć znów jakiejś granicy.
W niedzielę zakończyły się Mistrzostwa Europy w Kolomnie. Czy Pański start w nich był oczywisty? Niektórzy łyżwiarze zrezygnowali. Pan miał jakieś wątpliwości co do tego, czy jechać do Rosji?
Zbigniew Bródka: Zawsze rozmawiamy z trenerem na temat przyszłości, tego co nas czeka. W tym przypadku wspólnie zadecydowaliśmy, że nie zrezygnujemy z Mistrzostw Europy. Co prawda myślałem nad swoim startem, zastanawiałem się głównie pod kątem przygotowań do igrzysk olimpijskich. Chciałem potrenować, nadrobić w ten sposób czas stracony przez kontuzję, ale ostatecznie zapadła decyzja, że wystartuję. Pojechałem tam też ze względu na drużynę. Teraz mogę powiedzieć, że nie żałuję jej, bo pomogłem w jakimś stopniu drużynie. Zajęliśmy trzecie miejsce, zdobyliśmy brązowy medal. Jest to dla nas ważne i w pewnym stopniu jest to też pocieszenie po nieudanych kwalifikacjach do igrzysk. Poziom biegu drużynowego na świecie jest w ostatnim czasie taki, że jeśli cała trójka zawodników nie jest w maksymalnej dyspozycji, to trudno walczyć o cokolwiek – nawet o kwalifikację.
Oprócz brązowego medalu w drużynie, za który serdecznie gratuluję zarówno Panu, jak i całej ekipie, zajął Pan również 10. miejsce indywidualnie na 1500 metrów.
Zbigniew Bródka: Indywidualny start na Mistrzostwach Europy potraktowałem mocno treningowo. Wystartowałem, ale podczas treningów w żadnym stopniu nie zeszliśmy z obciążeń. Myślę, że nie tylko ja, ale część ze startujących tak właśnie do tego podeszła. Zdarzyli się także zawodnicy, którzy wystartowali „na świeżości” – to grupa, która chciała powalczyć o medale i rzeczywiście powalczyła. Dla mnie był to po prostu kolejny etap w drodze na igrzyska. Sam bieg nie wyszedł zresztą najlepiej. Zarówno taktycznie, jak i technicznie nie jechało mi się dobrze. Wystarczyło to na 10. miejsce, które traktuję jako wyznacznik do tego, co trzeba jeszcze zrobić.
A co trzeba jeszcze zrobić? Do igrzysk pozostał tylko miesiąc. Jak on będzie u Pana wyglądał pod względem treningów?
Zbigniew Bródka: Będzie to na pewno bardzo intensywny miesiąc. Mamy w tym momencie niespełna pięć tygodni do startu w Korei. To będą trzy tygodnie bardzo intensywnej pracy, a następnie dwa tygodnie szlifowania formy, która mam nadzieję w końcu przyjdzie. Po drodze będziemy startować jeszcze na Pucharze Świata w Erfurcie. Podejrzewam, że tam jeszcze tej odpowiedniej dyspozycji nie będzie, ale będzie to jakaś część treningu i moment, w którym jeszcze raz będzie można poczuć presję zawodów. W Niemczech będziemy chcieli wypaść jak najlepiej, ale ta najlepsza dyspozycja przyjdzie dopiero w lutym.
Oby tak się stało, bo w Pjongczangu będzie Pan startował jako obrońca tytułu. To też wiąże się z dodatkową presją?
Zbigniew Bródka: Ja tą presję czuję już od momentu, kiedy zdobyłem złoty medal olimpijski. Mam świadomość co do tego, że od tamtej chwili oczekiwania wobec mnie są dużo większe. Z tego też powodu podejmowaliśmy może trochę ryzykowne działania w treningu, eksperymentowaliśmy. Świat przecież nie śpi, każdy chce wypaść jak najlepiej, a żeby zdobyć medal w Korei będzie trzeba przepracować jeszcze więcej, niż przed igrzyskami w Soczi. Choć zapewne ocenimy to dopiero po startach, bo dopiero wówczas będziemy widzieli jak bardzo zostały wyszlifowane wyniki na każdym dystansie.
Świat rzeczywiście idzie mocno do przodu. Także pod względem sprzętu. Norwegowie zmienili przed sezonem stroje, teraz nowe zaprezentowali także Holendrzy. I jedni i drudzy dostrzegają jakąś moc w kolorze niebieskim, bo to tej barwy jest u nich coraz więcej. Wy też macie coś, czym jeszcze zaskoczycie rywali?
Zbigniew Bródka: Monitorujemy to, co mają rywale. Staramy się odpowiednio wcześniej dowiedzieć o tym, czy coś nowego jest szykowane. Tego typu nowinki były także przed Soczi. Wówczas nic nie dały. Wprowadzili je Amerykanie i nic im z tego nie wyszło. Okazało się wręcz, że ich nowy materiał użyty do strojów jest wolniejszy. Myślę, że w tym momencie może dojść do podobnej sytuacji. Nie mamy informacji co do tego, żeby ktoś w tym momencie dysponował materiałem, który mógłby rzeczywiście zrobić różnicę na każdym dystansie.
Na Pucharze Świata rzeczywiście mimo nowych strojów nie było widać, żeby ktoś specjalnie odjeżdżał reszcie stawki. Wszyscy liczymy na to, że w lutym także nikt nie odjedzie, a Wy włączycie się w walkę o medale. Pan stawia przed sobą jakieś konkretne cele?
Zbigniew Bródka: Sezon olimpijski zawsze jest specyficzny, jeśli chodzi o poziom. Jego wyznacznikiem są czasy zawodników, które w tej chwili są niezwykle wyrównane. Taka sytuacja powtarza się tak naprawdę co cztery lata, z tym że na każdym dystansie za każdym razem idziemy krok dalej – bite są kolejne rekordy. Szczególnie widać to na dłuższych dystansach, jak choćby na 5000 metrów, gdzie nowo ustanowiony rekord Polski nie dał nawet kwalifikacji na igrzyska olimpijskie. Będę chciał na pewno powalczyć o jak najwyższe miejsce na moim dystansie. Nie chcę jednak wytwarzać na sobie dodatkowej presji, choćby ze względu na to, że moje przygotowania nie wyglądały tak, jakbym sobie tego życzył. W tej sytuacji dodatkowe obciążanie głowy nie jest mi potrzebne. Robię wszystko, aby przygotować się jak najlepiej, to znaczy wystartować tak, aby być zadowolonym z siebie. Ja bym oczywiście chciał powiedzieć, że jadę po medal, ale to na pewno nie będzie takie proste. Można być jednak pewnym, że na pewno nie zabraknie mi chęci walki. Jestem takim typem człowieka i sportowca, który nigdy się nie poddaje. Walczę mimo tej kontuzji, która mi się przytrafiła.
Życzę zatem Panu jak najbardziej owocnej walki, po której rzeczywiście będzie mógł być Pan z siebie zadowolony. Ja, a także myślę wszyscy kibice w Polsce, będziemy trzymać kciuki. Zastanawiam się czy możemy zrobić coś więcej. Dla Adama Małysza dmuchaliśmy w telewizory. Dla Zbigniewa Bródki… coś możemy dać od siebie?
Zbigniew Bródka: Myślę, że dmuchanie też nie jest złe. Nam też wiatr czasem może pomóc. Także jak najbardziej, proszę o dmuchanie w telewizory!
rozmawiał Dawid Brilowski