Dawid Brilowski: Jak to się zaczęło?
Rafał Anikiej: Uczyłem się w Szkole Podstawowej numer 6. Powstała pierwsza klasa sportowa. Zawsze lubiłem WF, więc się zapisałem. Lubię się ruszać – uznałem, że będzie to dla mnie idealne. Nie wiedziałem nawet, że będzie to profil łyżwiarski. Poszedłem tam, żeby mieć po prostu więcej ruchu. Trafiłem na łyżwy i to mi się spodobało. Z roku na rok było coraz lepiej, zaczęły przychodzić coraz lepsze wyniki i zostałem w tym. W gimnazjum już świadomie poszedłem tam, gdzie było łyżwiarstwo. Z czasem ruszyły profesjonalne treningi.
W jakim wieku zacząłeś jeździć?
W trzeciej klasie podstawówki chodziliśmy na ślizgawkę trzy czy cztery razy w tygodniu. Miałem dziewięć lat, gdy uczyłem się jeździć. A samo trenowanie short tracku zaczęło się od czwartej klasy podstawówki.
Trenujesz niecałe dziesięć lat. A wielokrotnie słyszałem zachwyt nad Twoją techniką jazdy. Skąd to się wzięło?
Może to trochę śmieszne, ale kiedyś tańczyłem breakdance. Dzięki temu nauczyłem się bardzo dobrej koordynacji ruchu. Teraz mi to pomaga podczas ćwiczeń. Z łatwością przychodzą mi nowe rzeczy. Być może to właśnie dzięki temu, że w przeszłości tańczyłem, później tak szybko pojawiały się postępy w jeździe. Koordynacja jest tu bardzo ważna.
Jak to jest na treningu? Osobno ćwiczycie elementy techniczne?
Teraz mamy tak, że dziewięć razy w tygodniu stoimy na lodzie. To bardzo dużo. Mamy dni, w których jeździmy dwa razy. W ciągu tych dziewięciu treningów mamy czas, żeby niektóre jednostki poświęcać tylko i wyłącznie na technikę. Podczas treningów nie jest tak, że każdy robi coś dla siebie, tylko wszyscy robimy te najważniejsze rzeczy, żeby poprawić swoją jazdę.
Wytłumaczyłeś skąd się wzięła u Ciebie technika, to wytłumacz jeszcze skąd ambicja – to Twój drugi znak rozpoznawczy.
Trudno to wytłumaczyć. Myślę, że każdy sportowiec to ma. Zawsze podobała mi się rywalizacja. Każdy chciałby zobaczyć siebie na najwyższym stopniu podium. Lubię się sprawdzać i patrzeć, czy jestem lepszy.
Od początku trenujesz w Białymstoku. Jeśli chodzi o męski short track zdominowaliście kraj.
W Białymstoku jest wielu zawodników, którzy mieli ogromne ambicje – którzy zawsze chcieli być wysoko. Tak się rozwijał u nas short track, że zawsze było więcej chłopców niż dziewczyn. Motywujemy się wzajemnie i trzymamy się razem. Być może to sprawia, że utrzymujemy ten poziom.
Na mistrzostwach Polski regularnie w ostatnich latach walczysz ty, Bartosz Konopko i Szymon Wilczyk.
Zawsze musi być ten lider i zawodnicy, którzy są bardzo blisko i próbują go pokonać…
Więc kto jest teraz liderem?
Teraz… wszystko się wyrównało. Dużo zależy od głowy i od dnia. Często jest tak, że jeździsz świetnie, nagle przychodzisz następnego dnia i totalna klapa. Nie zaryzykuję określania, kto jest dziś najlepszy.
Jako nastolatek zdobywasz medale mistrzostw Polski. Kilka lat temu spodziewałeś się, że tak szybko osiągniesz ten poziom?
Nigdy się nie spodziewałem, że zdobędę mistrzostwo Polski będąc juniorem. Choć od zawsze starałem się przełamywać bariery, żeby być gdzieś pierwszym w historii, który coś osiągnął.
Co Twoim zdaniem jest Twoim największym atutem na lodzie?
Jestem silny i dobrze przygotowany fizycznie. Dużą uwagę skupialiśmy w ostatnich latach na tym, żeby odpowiednio rozwijać wszystkie partie mięśni. Mimo wszystko wiem, że mam dużo do poprawy i tutaj i w aspekcie technicznym.
Było to widać w ubiegłym sezonie. Nie był on zbyt udany. Zakończyłeś go zresztą bardzo emocjonalnym wpisem. Nadal uważasz, że było aż tak źle?
Wydaje mi się, że każdy zawodnik w karierze ma parę sezonów z kolei, które mu nie wychodzą. Ubiegły sezon był bardzo słaby – najsłabszy w moim wykonaniu od paru lat. Nawet na 500 metrów, dystansie, na którym zawsze praktycznie się poprawia, nie udało mi się pobić życiówki. Ba! Nie miałem żadnego dobrego biegu na 500 metrów. Ale cóż – tak, jak napisałem – albo wygrywasz, albo się czegoś uczysz. Trzeba iść do przodu i nie patrzeć na to, co było. Jedynie wyciągnąć wnioski.
Ale jeśli byś chciał znaleźć usprawiedliwienie, nie musiałbyś daleko szukać. W kluczowym momencie kwalifikacji olimpijskich dopadła Cię choroba…
Jasne, można byłoby znaleźć dużo takich rzeczy. Masz rację, była choroba – przez dwa tygodnie nie trenowałem w kluczowym momencie sezonu. Ale nie lubię zwalać winy na czynniki zewnętrzne. Wolę wziąć to na siebie.
Brak awansu na igrzyska jest Twoją największą bolączką dotyczącą tego sezonu?
Tak. Igrzyska są co cztery lata i każdy chciałby pojechać. Na pewno do Korei nie leciałbym po medal. Było wielu doświadczonych zawodników, którzy pojechali tam ścigać się na niesamowitym poziomie – osiągali tam przecież życiowe czasy. Ale zawsze złapałbym doświadczenie, miałbym start na igrzyskach, a to już jest coś.
Najmniej zabrakło Ci do kwalifikacji właśnie na wspomnianym 500 metrów. To był ten dystans, w który celujesz?
Najbardziej lubię 1000 metrów, ale chciałbym jeździć na każdym dystansie. Moim ulubionym sportowcem jest Charles Hamelin, który jest nazywany „pociągiem”, bo potrafi pojechać wszystko. Teraz rzeczywiście najłatwiej było się dostać na 500. Po dwóch Pucharach Świata nawet byłem na liście olimpijskiej. Potem sezon poszedł tak jak poszedł. Nie pojechałem do Azji, bo nie czułem się wystarczająco silny, żeby się ścigać na tym poziomie.
Bezsilność?
Odechciało mi się wtedy wszystkiego. Nie było zabawy – same słabe myśli i zniechęcenie.
Więc jak doszło do późniejszego odrodzenia? Po igrzyskach wróciłeś i zacząłeś poprawiać rekordy.
Trzeba było się otrząsnąć. Jeśli nowe nie zadziałało, trzeba było wrócić do starych nawyków. Znowu zaczęło wychodzić i jakiś rekord poprawiłem.
Nie taki „jakiś”. Poprawiłeś rekord Polski – i to na lodzie na Słowacji. Na imprezie i w hali, gdzie zwykle rekordy nie padają.
To były zawody, na które pojechałem treningowo. W ogóle nie powinienem tam się ścigać. To tylko Danubia Cup, gdzie się trenuje przed Pucharami Świata. Mimo wszystko to jeden z niewielu startów, z których mogłem być zadowolony. Pojechałem rekord Polski – w dodatku samemu. Sam ten bieg rozprowadziłem, pojechałem swoje.
Może tego właśnie było ci trzeba po igrzyskach? Takiej spokojnej głowy i pojechania bez presji?
Na pewno. Mimo wszystko trudno było wymazać z pamięci bardzo słaby start sezonu. Trudno jest zacząć sezon od początku w jego połowie. A ja tak właśnie zrobiłem.
I szybko ten sezon zaczął chylić się ku końcowi. Przyjechałeś jeszcze do Tomaszowa na mistrzostwa świata juniorów. Znowu pojawiła się presja…
Mistrzostwa świata juniorów też były dla mnie bardzo kiepskie. Po raz pierwszy w życiu jadąc czułem stres. Po raz pierwszy wszyscy na mnie liczyli, startowałem też przed własną publicznością. Widziałeś, jak to się skończyło – błędy, upadki… To nie miało prawa się wydarzyć! Dopiero ostatni dzień był w miarę udany. Znowu łapała mnie choroba, ale tam przynajmniej coś wyszło. Dużo się też nauczyłem podczas tego weekendu – żeby nie brać zbytnio do siebie zewnętrznych bodźców, skupiać się na „tu i teraz” i dawać z siebie wszystko.
Na MŚJ pojawiło się sporo upadków. Co było przyczyną?
Lód zdecydowanie różnił się od tego na treningach. Wtedy rolba jeździła często, nie było ludzi na trybunach. Podczas zawodów nagle było dużo biegów, lód się niszczył, było więcej osób na hali. Przyzwyczajaliśmy się przez tydzień do lodu na bardzo wysokim poziomie, a potem musieliśmy rywalizować na zupełnie innym. Trudno było się przestawić.
Miałeś też problemy z płozami?
Na mistrzostwach świata juniorów złamałem jedną parę płóz i… jeździłem na dwóch prawych, bo nie miałem zapasowych. W ten sposób pojechałem właśnie rekord na 1000 metrów ostatniego dnia zawodów.
Później były jeszcze mistrzostwa świata seniorów w Montrealu. Tam już miałeś pełen sprzęt?
Tak, ale problem był taki, że… dostałem je dość późno. Przed wylotem ani razu na nich nie jeździłem. Po raz pierwszy założyłem je już w Kanadzie.
Jeśli można znaleźć jakiekolwiek plusy ubiegłego sezonu, to… chyba można. Znalazłem jeden wywiad przed MŚJ. Mówiłeś mi wtedy, że poza sportem interesują Cię kobiety i samochody. Sporo się zmieniło w tym temacie w trakcie mistrzostw.
Czasem nawet sobie myślę, że tylko po to były te mistrzostwa, żeby tą jedną osobę poznać. Moja dziewczyna mieszkała naprzeciwko mnie. Spotkaliśmy się na korytarzu. Dziewczyny do nas zagadały i tak trzymaliśmy się razem – chłopcy z Polski i dziewczyny z Kanady. Fajnie się dogadaliśmy. Powstały przyjaźnie, a u nas coś większego.
A jeśli chodzi o samochody?
Mój wymarzony to Ferrari. Kiedyś sobie taki kupię.
Poza zakupem Ferrari, jakie plany na przyszłość?
Żeby być lepszym. Najlepszy sezon musi być dużo lepszy. W kolejnym sezonie chcę też zdobyć swój pierwszy medal na arenie międzynarodowej – taki, który będzie coś znaczył. Ostatni rok juniora to już taki czas, w którym trzeba pokazać, że jestem gotowy na wejście w świat seniorów.