Po igrzyskach w Pjongczangu zastanawiał się nad swoją przyszłością. Teraz mistrz olimpijski nie pozostawia wątpliwości. – Przynajmniej w przyszłym sezonie chcę nadal startować – zadeklarował Zbigniew Bródka. Opowiedział także o kontuzjach, starcie Pjongczangu i planach na najbliższą przyszłość.
– Trudniejszy był powrót do treningu czy powrót do służby po treningu?
– Tak naprawdę w tym momencie jedno przeplata drugie. Cały czas staram się aktywnie spędzać czas i wykonywać trening, który da mi potem dobrą formę w sezonie. To wszystko łączę ze służbą, choć rządzi się ona swoimi prawami. Nigdy nie wiemy co nas czeka danego dnia – ile wyjazdów będzie i jak trudne zadania zostaną przed nami postawione.
– Łyżwiarstwo też potrafi być nieprzewidywalne. Pan doskonale o tym wie, bo ma Pan trochę szaloną karierę – wyjazdy, zwycięstwa, ale też kontuzje…
– Można mówić o niej pod różnymi względami. Ostatnio myślałem nawet o tym, na ile mam wpływ na to wszystko. Staram się mieć jak największy wpływ na przygotowanie i późniejszy start, ale nie zawsze jest to możliwe. Do czasu igrzysk w Soczi szło jak z płatka. Był to okres, w którym wyznaczałem sobie cele i je spełniałem – zaczynając od Pucharu Polski, poprzez zdobycie Pucharu Świata, aż do olimpijskiego złota. Później miałem trochę bardziej pod górkę.
– Z powodu urazu?
– Tak. Ostatnia faza przygotowań do igrzysk w Korei była mocno zakłócona. Tam miałem średni wpływ na wszystko. Po kontuzji chciałem wrócić jak najszybciej, ale nie zawsze jest możliwe, aby ten czas skrócić.
– Nękały Pana kontuzje w sezonie olimpijskim. Wtedy nie mówiło się o tym dużo. Jak to wyglądało z Pana perspektywy? Kontuzje były rzeczywiście groźne?
– W sezonie olimpijskim miałem dwie kontuzje. Pierwsza przytrafiła się na samym początku przygotowań do igrzysk olimpijskich. Każdy sportowiec pracuje na granicy między maksymalnymi obciążeniami, a kontuzją. Starałem się tak kierować swoimi przygotowaniami, aby tej granicy nie przekroczyć. To się nie udało. Podczas ostatniego zgrupowania przedsezonowego w Holandii poczułem, że coś mi dolega. Nie potrafiliśmy tego zdiagnozować. Dopiero po miesiącu ustaliliśmy, że to naderwanie mięśnia czworogłowego.
– Z czego to wyniknęło?
– Był to skutek nadmiernych obciążeń. Szkoda, że stało się to w tym momencie. Trzeba było nieco zmienić plan, odpuścić trochę z treningu i zregenerować się jak najszybciej. Na całkowitą przerwę nie było czasu, bo za miesiąc ruszały kwalifikacje do igrzysk.
– A druga kontuzja?
– Druga była mniej groźna, ale zdecydowanie bardziej dokuczliwa. Stało się to na trzy tygodnie przed startem w Pjongczangu. Miałem przecięcie na wysokości stawu skokowego, głębokie aż do kości. Całkowicie unieruchomiło mnie to na jakiś czas. Przez dziesięć dni nie mogłem wyjść na lód. To fakt, odpoczynek czasami pomaga, ale na pewno nie w takim momencie.
– Podczas startu olimpijskiego kontuzja była w pełni wyleczona?
– Przecięcie powodowało duży dyskomfort. Jeszcze parę dni przed startem nie mogłem włożyć nogi do buta łyżwiarskiego. Miałem w głowie przeczucie, że muszę uważać, żeby nie szarpnąć zbyt mocno – szczególnie na starcie, gdzie ruchy są bardzo dynamiczne. Udało mi się. Mogę zapewnić, że wystartowałem na 100 procent swoich możliwości w tamtym momencie.
– Ale nie na 100 procent możliwości, jakie miałby Pan bez kontuzji?
– Z pewnością ani jedna, ani druga kontuzja nie przyczyniły się do tego, że byłem mocniejszy. To był trudny czas, którego nie chciałbym już nigdy przechodzić. Zastanawiałem się jak tylko mogłem co jeszcze mogę zrobić, aby na igrzyskach zaprezentować się jak najlepiej, broniąc tytułu.
– Mając na uwadze te kontuzje, należy powiedzieć, że Pana wynik w Pjongczangu był bardzo dobry. Pan również tak na to patrzy, czy jednak wolałby Pan ten start zapomnieć?
– Jechałem tam z zamiarem, żeby zdobyć medal. Przeciwności, które miałem na drodze uniemożliwiły mi jednak walkę o obronę tytułu. To uświadomiłem sobie dopiero po starcie. Wcześniej nie dopuszczałem do głowy myśli, że mogę być niżej, a już szczególnie poza dziesiątką. Nigdy nie chciałem jechać na igrzyska tylko po to, żeby tam być. I nie jechałem. Chciałem walczyć o wszystko.
– Kończąc wątek kontuzji – teraz wszystko jest dobrze? W Inzell nie było nic czuć?
– Już wszystko jest w porządku. Monitorujemy nadal mięsień czworogłowy. Cały czas się rehabilituje, ale nie jest to dolegliwość, która przeszkadza mi w treningu. Byłem zadowolony z tego, co wypracowaliśmy. W okresie letnim mamy w Inzell świetne warunki. Bardzo dobrze się tam trenuje i startuje.
– Przygotowania rozpoczęliście w Inzell, a nie w Tomaszowie. Dlaczego?
– Niestety, w Tomaszowie nie było lodu. Nie mogliśmy więc zaplanować tam treningu. Potrzebujemy potrenować ślizgi, zapoznać się ze sprzętem. Do tego musi być zmrożony długi tor.
– Czyli hala treningowa ta sama, co zawsze. Zmieniły się za to nieco grupy.
– Dla mnie dużą zmianą był brak Konrada Niedźwiedzkiego, który zakończył karierę. Poza kadrą do sezonu przygotowuje się też Jan Szymański. Skład jest zatem mocno odmłodzony. Praktycznie od ośmiu lat bieg drużynowy jeździliśmy właśnie w tym składzie.
– Teraz jak to będzie wyglądało z drużyną?
– W chwili obecnej pretendentami do drużyny są Adrian Wielgat i Marcin Bachanek. Do tego dochodzi także dwóch czy trzech zawodników, którzy mogą uzupełniać skład. W poprzednich latach trudno było znaleźć jednego zmiennika, gdy któryś z nas był chory czy kontuzjowany. Teraz wymiana dwóch osób tym bardziej jest trudna. Kiedyś to jednak musiało nastąpić.
– Fakt, że był Pan w Inzell i trenował z drużyną oznacza, że podjął Pan decyzję i w kolejnych sezonach będzie Pan startował?
– Tak, podjąłem decyzję. Przynajmniej w przyszłym sezonie chcę nadal startować. Zachętą było przyznanie organizacji Pucharu Świata dla Tomaszowa Mazowieckiego. Była to decyzja, która bardzo motywuje mnie do treningu. Chcę wystartować i pokazać się z dobrej strony przed polską publicznością.
– Jakie cele na następny sezon? Puchar Świata w Polsce będzie najważniejszym wyścigiem?
– Będzie mobilizacją, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Imprezą docelową mimo wszystko będą mistrzostwa świata. Mamy to szczęście, że rozgrywane są co roku, a obok igrzysk olimpijskich to najważniejsze zawody. Po raz kolejny spróbuję powalczyć o medal. Jeśli będę w stanie dobrze przygotować okres przygotowawczy i kontuzje nie będą mi dokuczały, jestem przekonany, że będę w stanie walczyć o wiele.
– A o dalszej przyszłości też Pan czasem myśli? Kolejne igrzyska?
– Na ten moment nie mogę złożyć deklaracji, że będę startował do Pekinu. Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Są myśli, żeby podjąć tego typu wyzwanie. Obecnie nie czuję się jeszcze maksymalnie wyeksploatowany i jeśli będę w stanie pogodzić wszystko, to dam radę. Ale muszę pogodzić treningi, pracę. Poza tym nie ukrywam, że wpływ może mieć także sponsor lub jego brak. Przed igrzyskami w Korei go miałem. Od pięciu lat wspierają mnie OSM Łowicz i Syntex Łowicz, a od trzech – Kennah. Dzięki temu przygotowania były bardziej spokojne.
– Przełożeni w straży pożarnej ułatwiają Panu pogodzenie życia łyżwiarza z życiem prywatnym?
– Z pewnością. Nie byłoby mnie w tym miejscu i nie zdobyłbym olimpijskiego złota, gdyby nie przychylność przełożonych. Nie jestem standardowym strażakiem, ani standardowym łyżwiarzem. Wszystko musi być poukładane tak, abym mógł pogodzić te dwie rzeczywistości. Cieszę się z tego, co osiągnąłem w sporcie, będąc przy tym strażakiem. Marzę, aby pojechać jeszcze raz na igrzyska i przywieźć kolejny medal dla naszego kraju.
– Warunki do treningów macie coraz lepsze. Wydaje się, że jeśli chodzi o przygotowania, pod tym względem wszystko idzie ku dobremu?
– Mam nadzieję, że od października będziemy mogli trenować w Arenie Lodowej w Tomaszowie Mazowieckim. To będą kluczowe treningi, szczególnie przed grudniowym Pucharem Świata. Na ten moment nie mamy przewagi nad rywalami, bo nie trenujemy na swoim obiekcie. Obyśmy w grudniu mogli rzeczywiście powiedzieć, że startujemy w domu.
Rozmawiał Dawid Brilowski
Przeczytaj też na: TVP Sport